Najcześciej czytane

niedziela, 25 lutego 2018

Niedzielny Przegląd Tygodnia - vol. 35

Tytułem wstępu.... tak tak, zniknęłam na wieeeeeele miesięcy. Jestem najgorszą blogerką wszech czasów. Jednak za każdym razem kiedy myślę o zgładzeniu tego umierającego bloga, to mi najzwyczajniej żal. Natychmiast też chce mi się pisać. Więc jeśli jest jeszcze ktoś, kto ma ochotę na moje grafomaństwo, zapraszam! 

Muzyka tygodnia

 Foto:Perform “Ants”



Dziś zaprezentuje wam zespół, który poznałam dzięki instagramowi Billi'ego Corgana'a. Polecił on nowe kalifornijskie odkrycie pod nazwą Starcrawler. Jeśli czymś zachwyca się Billi Corgan to musi być to dobre! Starcrawler jak już zdążyłam wspomnieć są z Kalifornii, a ściślej z miasta aniołów i grzechu Los Angeles. Nie mają długiej historii, ich działalność rozpoczęła się w 2015r. Dwoje znajomych ze szkoły, wokalistka Arrow de Wilde i Henri Cash połączyli siły wraz z perkusistą i basistą Austin'em Smith'em i Timo Franco. No i zaczęło się w ekspresowym tempie. Ich brawura, prowokacja, mięsisty, lekko oldscoolowy styl podbił kluby w LA. Nie tylko Corgan zwrócił na nich uwagę, w swojej audycji radiowej polecał ich sam Sir. Elton John, a Dave Grohl postanowił pokazać młody talent na festiwalu CalJam Festival w Los Angeles. Ich muzyka jest dzika, a występy to rockowe nieprzewidywalne show. Jeden z klubowych koncertów w Birmingham przypominał mi stare dobre czasy Mansona z ery Antichrist Superstar. Arrow de Wilde to petarda na scenie, a jej niepozorna sylwetka kryje prawdziwego diabła sceny. W ostatnim czasie młode rockowe zespoły strasznie mnie nudziły. Szukając czegoś świeżego znajdywałam tylko rozczarowanie. Dzisiejszy rock nie ma krwi, jest miałki. A kiedy znajduje się takie pozycje to aż chce się słuchać. Dla zainteresowanych Starcrawler dopiero co bo 18 stycznia wypuścili swój debiutancki album, pod uroczym tytułem "Starcrawler". 



 

Film tygodnia 



Ostatnio nie robię nic tylko nadrabiam pozycje filmowe. Mam głowę pełną nowy, starszych i zupełnie zapomnianych pozycji. Myśl, że w niedługim czasie pojawi się mnóstwo wpisów z recenzjami filmowymi. A dziś film, który chyba nie był super rozreklamowany w Polsce "Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii". Film miał swoją premierę w 2015, a za jego reżyserię i scenariusz odpowiadał Robert Eggers. Trzeba też zaznaczyć, że był to jego debiut i to bardzo udany. Jeśli chodzi o fabułę to jest dość prosta, jak to w horrorach. Mamy rok 1630, Nowa Anglia, bardzo purytańska i rozmodlona. Małżeństwo William i Katherine zostają wygnani ze swojej społeczności, przez zachowania uznawane za bluźniercze. Ich wina nie jest jednoznaczna. William i Katherine są wierzący, ale ich sposób życia kłuci się z zasadami wyznawanymi przez osadę, w której żyli. Wraz z piątką dzieci muszą osiedlić się poza społecznością, na odludziu. Życie w pojedynkę, w trudnych warunkach nie jest usłane różami. Do tego wszystkiego zaczynają się kłopoty. W niewyjaśnionych okolicznościach znika ich syn. Najpierw podejrzewane są o porwanie niemowlęcia wilki. Następnie pojawia się temat czarownic. Powoli, wraz z kolejnymi niewyjaśnionymi tragediami widmo diabła i mocy złej czarownicy zaczyna być coraz bardziej realne. Znam sporo osób, które twierdzą, że film jest miałki. Owszem moim zdaniem ma on lekkie niedociągnięcia. Ja osobiście miałam problem z prowadzoną narracją. Fabuła ciągnie się zbyt długo i jest przy tym monotonna. Czekamy na moment zwrotny, kiedy wreszcie coś się stanie, a tu nadal nic. Ale to tylko kosmetyka. Zdjęcia do filmu, ich klimat są genialne, mroczne, chłodne i wilgotne. Idealnie oddają klimat XVII wiecznej Nowej Anglii. To nie prosty horror z czarownicami w roli głównej. I chyba tu kryje się sedno krytyki tego obrazu. Osoby szykujące się na gwałtowny film o czarownicach i egzorcyzmach, w starym hollywoodzkim stylu będą rozczarowane. To kino niszowe. Jest to przede wszystkim portret niszczącej się rodziny, skazanej na porażkę. To również obraz religii, która wcale nie pomaga, dewastuje sumienie człowieka, hamuje jego zdrowy rozsądek, potrafi zabić litość i miłość, zwrócić przeciwko sobie dwoje bliskich osób. Można rozsmakować się w szczegółach. Reżyser skrupulatnie studiował legendy związane z czarownicami i autentycznymi procesami przeciwko czarownicą jakie miały miejsce w XVII w. Język dialogów też jest dostosowany do epoki. Nie jest to horror, który w prosty sposób przeraża, ale potrafi mrozić krew, wprowadza w niesamowity klimat i co rzadkie w tym gatunku, zmusza do myślenia. 




Książka tygodnia




Dziś pozycja książkowa rodem z Pudelka, no dobra może trochę przegięłam. "Pamiętnik księżniczki"






South Park, Family Guy, American Dad, kiedyś też opisywałam wam mój powrót do oglądania Futuramy. W niedawnym czasie odkryłam coś lepszego od wszystkich powyżej. O czym mowa? Rick and Morty! To kreskówka dla dorosłych składająca się z 3 sezonów. Opowiada losy tytułowego Ricka, który jest dziadkiem, alkoholikiem i szalonym naukowcem, oraz jego lekko ciapowatego wnuka Morty'iego, który towarzyszy mu w międzygalaktycznych wyprawach. Powiem jedno, jest to kreskówka dla osób o specyficznym humorze. Znam wiele osób dla których będzie obrazoburcza pod każdym względem. Biorąc pod uwagę, że charakterologicznie jestem dość podobna do dziadka Ricka kocham ich dozgonnie i ubóstwiam. Przekleństwa ścielą się ostro, ale nie są bezmyślne, pojawiają się z uzasadnionych powodów i dodają koloryt. Do tego riposty ostre jak meksykańska maczeta, pełno obleśności i używek oraz hedonistycznego życia dziadka. Do tego obraz rodziny dysfunkcyjnej, rozpadającej się, ale i tak widz ją kocha i czuje się jej członkiem. Nie jest to tylko brutalny humor. Wszystkie historię mają drugie dno i jak ma się choć odrobinę otwarty umysł to bez trudu odczytamy niesione przesłanie. Uwielbiam odcinek, w którym Rick chcąc uciec od rodzinnej terapii zamienia się w pikla. Tu jeśli tylko znacie angielski polecam obejrzeć ten epizod w oryginalne, polskie tłumaczenie nieco zabiło żart. Godny polecenia jest też odcinek, kiedy Morty zostaje przez dziadka wprowadzony do organizmu świętego Mikołaja, który okazał się być notorycznym opijusem. Rick w jego wnętrznościach stworzył lunapark, który wraz ze śmiercią swego organizmu musiał zakończyć działalność. Są to tylko niedorzeczne przykłady tego co może nas spotkać, kiedy zaczniemy przygodę z Rickiem i Mortim.     

 


niedziela, 5 listopada 2017

Niedzielny Przegląd Tygodnia - vol. 34

Muzyka tygodnia 



W tym tygodniu pomyślałam, że zaprezentuje wam nietypowego artystę, chodzi o Adore Delano. Tak naprawdę nazywa się Daniel "Danny" Noriega. USA mogło go poznać w 2008r. kiedy wziął udział w programie "American Idol". Został zapamiętany jako zdolny, pyskaty dzieciak. Idola nie wygrał i jego kariera raczej ucichła po show. W międzyczasie Danny odkrył w sobie nowy talent. Został śpiewającą drag queen. Jak sam wielokrotnie mówił, do stworzenia swojego kobiecego alter ego zainspirował go występ innej drag queen, Raven. Danny zaczął cyklicznie występować jako Adore Delano w Południowej Kalifornii. Jego show zostało zauważone przez samego RuPaula i producentów programu RuPaul's Deag Race. Adore wystąpił w 6 sezonie show i ostatecznie wszedł do finałowej trójki. Mimo, że znowu nie wygrał to zwrócił uwagę szerszej publiczności. Po pierwsze świetnie śpiewał, po drugie nie był typową "beauty queen". Swoją osobą przywodził na myśl szalone gwiazdy lat 90 (swoją drogą jego parodia Anna Nicole Smith jest naprawdę bezcenna), mocno inspirował się też grunge'em. Na Youtobe Adore z dużym rozmachem zaczął umieszczać kolejne nowe teledyski. Ostatecznie wydał trzy albumy. Na początku swojej kariery był mocno popowy. Jego muzyka to typowe klubowe propozycje jakie zaczęły się pojawiać po sukcesie programu RuPaul's Deag Race, u wielu uczestniczek. Zaskoczeniem była ostatnia płyta "Whatever". O wiele bardziej rockowa, agresywna, zbuntowana. W przeciwieństwie do kolosalnej większości drag queen Adore naprawdę dobrze śpiewa. Ma też niezłe wyczucie jak sprzedać samego siebie. Może i jego muzyka nie jest super ambitna, ale na pewno daje dobrą zabawę.


                 
                       

Film tygodnia



Zdecydowanym filmowym mistrzem tego tygodnia jest "Król Artur: Legenda miecza" w reżyserii Guya Ritchie. Przyznam, że średnio miałam ochotę obejrzeć tę pozycje. Nie lubię takich klimatów, nigdy nie bawiła mnie legenda króla Artura. Jedyne co było diamencikiem przyciągającym mnie do tego filmu to Charlie Hunnam. Od czasu kiedy wciągnęłam się w "Synów anarchii" jestem jego oddaną fanką. Fabuły filmu chyba nie trzeba zbytnio wyjawiać. To opowieść o tym jak Artur został królem dzierżąc w dłoniach swój Excalibur. Tyle w temacie. Co jednak wyróżnia ten film? Guy Ritchie postanowił stworzyć go nie jak kolejną sztampową baśń, lecz jak łobuzerski teledysk. Tu postać Hunnam'a sprawdziła się doskonale. Król Artur to nie dostojny szlachcic, a przystojny zawadiaka. Wychowany w burdelu, parający się wyłudzaniem haraczy i walkami ulicznymi. Do tego ekspresywny montaż, świetna dynamika akcji, dopracowane dialogi które bawią i wciągają. Warto też zwrócić uwagę na ścieżkę dźwiękową. Za większość kompozycji odpowiadał Daniel Pemberton. Stworzył naprawdę wciągający soundtrack, który jest połączeniem celtyckich brzmień i współczesnej muzyki elektronicznej. Trzeba też przyznać, że nie jest to genialna produkcja zgarniająca nagrody. To czysta skondensowana rozrywka, która umili sobotni wieczór. I wbrew pozorom chce się do niej wrócić za jakiś czas. 



Książka tygodnia 



Jestem oddaną fanką książek biograficznych. Mam ich sporą kolekcje. Ostatnio dostałam w prezencie kolejną "Ja, Ozzy, Autobiografia". Ozzy opowiadał, a na papier przelewał

poniedziałek, 9 października 2017

Atomowa Charlize Theron

Dziś wystartuje z recenzją świeżego acz już odrobinkę zleżałego filmu. Atomic Blonde obejrzałam prawie 2 mc po jego premierze. Trochę mi to zajęło, ale nie żałuje. Film choć nie jest idealny, posiada parę smaczków, które w moim mniemaniu czynią go jednym z ciekawszych obrazów minionego lata. 



Nakreślając fabułę mamy do czynienia z lekko bondowskim klimatem w wydaniu damskim. Lorraine Broughton (grana przez  Charlize Theron) jest agentką MI6. Zostaje wysłana do Berlina w czasie zimnej wojny. Do jej zadania należy odnaleźć zaginioną listę szpiegów i zbadać śmierć jednego z nich, nomen omen swojego dawnego kochanka. Za reżyserię odpowiadał  David Leitch, który oprócz tego, że jest reżyserem i aktorem to również kaskaderem. I ta ostatnia profesja odbiła się bardzo pozytywnie na scenach walk. Sama Theron była producentką filmu. Pozostała obsada wygląda równie ciekawie James McAvoy, John Goodman, Eddie Marsan.  



Zacznę od bezwzględnych plusów. Soundtrack do tego filmu miażdży od pierwszych scen. Ktoś mądry nie zapomniał, że muzyka tworzy klimat, wywołuje wspomnienia, wyostrza emocje. Ja miała ciarki raz za razem, scena po scenie słysząc  "Blue Monday" HEALTH cover New Order, "Father Figure" George'a Michael'a, "Der Kommissar" After the Fire, "Cities in Dust" Siouxsie and the Banshees, "Cat People" David'a Bowie'go, a cover Ministry "Stigmata" w wykonaniu Marilyn'a Manson'a w aranżacji Tyler'a Bates'a rozwalił mnie na łopatki. Swoją drogę ten ostatni pan jest twórcą muzyki filmowej i przyłożył trochę swojego talentu do całości podkładu muzycznego Atomic. Oglądając ten film czułam się tak jakby ktoś po prostu włączył moją play listę. 



Druga istotna kwestia to sceny walk i oszałamiająca Charlize Theron. Podobno aktorka w trakcie prób złamała 2 zęby. Walk uczyło ją też 8 trenerów. Efekty widać na ekranie. Ultra seksowna Charlize nie jest ani trochę groteskowa, bije od niej autentyczność i dziki seks kiedy powala jednego przeciwnika za drugim. Jak przy tak komiksowym obrazie udało się uniknąć sztuczności? Paradoksalnie dlatego, że do ich stworzenia nie użyto komputerowych efektów, nie dodawano spowolnień, czy nierealnych ujęć. To naturalistyczne lanie po mordzie do upadłego. Ok może trochę podkoloryzowane, kiedy widzimy smukłą blondynkę odbijającą się od ściany, zlatującą po schodach, obrywającą sierpami po twarzy i kopniakami po nerkach. Każdy by sobie zadał pytania, ona jeszcze żyje? Ale w końcu film opiera się na podstawie komiksu "The Coldest City", więc myśląc o tym w tym kontekście całość "gra". Główna postać Lorraine na przemian jest seksowna i niebezpieczna. Po mistrzowsku załatwia funkcjonariuszy KGB i niemieckich policjantów. Z czarem podrywa dziewczyny i nie boi się czystej wódki. A to wszystko okraszone perfekcyjnymi stylizacjami i makijażem. Theron wyrzuca z siebie dialogi jak ostrza noży, jest lodowata, bezwzględna i erotyczna. Do kolejnych plusów można zaliczyć zdjęcia i całą kolorystkę. Berlin tuż przed upadkiem muru ukazany jest jako szare miejsce beznadziei. Noce okraszone są światłem neonów przywodząc na myśl lata 80. 



No i tu można przejść do minusów które trochę zabiły całość. Fabuła składa się z uciętych scen przeplatanych walkami. W pewnym momencie sens misji Lorraine się zaciera. Widz ma problem z połapaniem się o co teraz tak naprawdę chodzi. Jest akcja i widowiskowość ale siadła intryga. Podziwiałam na ekranie charyzmatyczną bohaterkę i jej popisy, ale nie bardzo interesowała mnie jej misja. I chyba nie byłam wyobcowana w tych odczuciach. Wizualnie i estetycznie Atomic Blonde to cukiereczek, ale nie to chyba jest najważniejsze w filmie. I tak pozostaje lekki zgrzyt, który może przeważyć nad wszystkimi pozostałymi zachwytami. Z drugiej strony to obraz stworzony dla rozrywki. Film wypuszczony w okresie wakacyjnym, promowany na Comic Con przede wszystkim ma bawić. I jak spojrzymy od tej strony to Atomic Blonde jest naprawdę atomowy.   




Zmartwychwstanie



Foto: The Walking Dead

Zanim przejdę do właściwego postu, chciałam we wstępie napisać parę słów. Zniknęłam z Bloggera na blisko 6 mc. Było to spowodowane różnymi życiowymi zawirowaniami. Udało mi się domknąć większość moich prywatnych problemów. Myślałam o tym, żeby zlikwidować Hangar albo po prostu go porzucić. Zastanawiałam się czy ma on sens, czy te moje wypociny ktoś czyta, może właściwie nikogo ten blog nie interesuje? Już nie wspominając, że moja cykliczność wpisów od samych początków wołała o pomstę do nieba. Serio byłam bliska wciśnięcia przycisku delete. Powstrzymały mnie sentymenty. Lubiłam pisywać te moje recenzje kiedy nudziłam się na studiach. Lubiłam to uczucie kiedy czymś się ekscytowałam, napisałam jakiś tekst, a ktoś napisał coś wartościowego w komentarzu. Właśnie ta interakcja dawała największą adrenalinę. Może nie jestem wybitna w posługiwaniu się słowem pisanym (ale się staram), może mój blog jest trochę nudny bo nie pisze o modzie, kosmetykach, nie mam fancy zdjęć. Wiem jednak, że od czasu do czasu ten blog sprawiał mi dużą radość i nie chce żeby po 3 latach tak bez pardonu zdechł. Także wracam do żywych! W przeciągu paru godzin powinien pojawić się nowy post.      

środa, 29 marca 2017

Seriale czyli kilka pozycji by zmarnować sobie życie :)

Dziś trochę inny post niż zwykle. Wygenerowałam trochę czasu by zrobić wam listę moich ulubionych seriali, które zabrały mi wiele godzin z życia. Oczywiście lista jest subiektywna. Przy doborze tytułów kierowałam się wyłącznie swoim gustem. Nie są to super oryginalne propozycje, jednak może kogoś zachęcą do odświeżenie naprawdę starych seriali, albo jednak coś będzie dla was nowością. No to zaczynamy!

Miasteczko Twin Peaks



Był to chyba pierwszy serial, który wzbudzał we mnie i lęk i fascynacje. Pamiętam jak miałam jakieś 5 lat i moi rodzice śledzili co tydzień odcinki tego kultowego serialu. W tamtym czasie najprawdopodobniej niewiele rozumiałam z fabuły. Pamiętam doskonale ścieżkę dźwiękową i ten niesamowity klimat grozy i mistycyzmu. No i postać przystojnego Dale’a Coopera granego przez Kyle'a MacLachlan'a (tak najprawdopodobniej narodziła się moja słabość do brunetów i do Davida Lyncha). Po latach kiedy już kumałam o wiele więcej i byłam oddaną fanką twórczości Lyncha powróciłam do losów "Miasteczka...". O czym jest serial? W fikcyjnym waszyngtońskim miasteczku zostaje zamordowana niejaka Laura Palmer. Tu pojawia się agent FBI by rozwiązać zagadkę śmierci dziewczyny. Serial to typowy produkt Lyncha. Rzeczywistość przeplata się z paranoicznymi ułudami. Jest to też swego rodzaju krzywe zwierciadło pokazujące obłudę obywateli. Każdy z bohaterów ma dwie twarze. Serial kultowy, który przeszedł do historii.



 Z Archiwum X





Kolejny kultowy serial. W Polsce był on emitowany od 1996r. Od samego poczatku oglądałam go z zapartym tchem. Pamiętam też jak w domu moja mama prowadziła dyskusje z ciotkami czy dziecko powinno oglądać takie rzeczy :D Cóż za sentymentalne wspomnienia. Serial ten to najlepsza jak dla mnie mieszanka gatunkowa sensacji, thrillera, horroru, fantastyki naukowej. No i główni bohaterowie fenomenalny David Duchovny i Gillian Anderson. Ta para to agenci FBI pracujący dla Archiwum X. Jest to specyficzna komórka rozwiązująca sprawy niedające się wyjaśnić w logiczny sposób. Każdy odcinek to inna sprawa. Agent Mulder to człowiek wierzący w istoty pozaziemskie, mający otwarty umysł. Natomiast agentka Scully jest zdecydowanie bardziej racjonalistką. Z biegiem czasu sprawy jakie ich dotykają i doświadczenia zmieniają nawet rozsądną Scully. Serial był emitowany w stanach przez telewizje FOX od 1993r. doczekał się również 2 filmów kinowych i wersji komiksowej. 24 stycznia 2016 r. stacja FOX wznowiła produkcje serialu i pokazała 10 sezon.




Seks w wielkim mieście




Kolejna historyczna pozycja. Z tematyki paranormalnej i mistycznej przechodzimy do babskich problemów i umiłowania zacnego obuwia. Nie wiem czy jest na tym świecie osoba, która nie lubiła tych 4 babeczek. Carrie Bradshaw, Miranda Hobbes Brady, Charlotte York McDougal później Charlotte York Goldenblatt, Samantha Jones. Serial został stworzony na podstawie książki Candace Bushnell o tym samym tytule. Carrie pisywała cotygodniowe felietony dla New York Star, kolumna nazwana została tak jak serial „Seks w wielkim mieście”. Opisywała w niej swoje i przyjaciółek doświadczenia seksualne. Każdy z felietonów nadawał zarys danemu odcinkowi. Carrie przy okazji była fanatyczką mody. Tu twórcy serialu dawali upust fantazji fikcyjnej postaci, a widzowie mogli podziwiać fenomenalne stylizacje jakie nosiła Sarah Jessica Parker, grająca Carrie. Dzięki swojej pasji nasza bohaterka zaczęła też pisać dla Vogue'a. A potem zrobiła karierę wydając zbiór swoich felietonów. W międzyczasie jej przyjaciółki wychodziły za mąż, rozwodziły się lub zmieniały kochanków jak rękawiczki. Serial do bólu nowojorski, stylowy, zabawny, smaczny niczym kultowy Cosmopolitan pijany przez Bradshaw. 



Ally McBeal



Przysięgam, że to już ostatnia tak zabytkowa pozycja. Czy ktoś to jeszcze pamięta? Na polskim podwórku próbowano zrobić produkcje nawiązująca do tego amerykańskiego hitu "Magda M", jednak moim zdaniem była to kulawa próba. Tak szybko i zwięźle, amerykański serial dziejący się w środowisku prawniczym. W Stanach emitowano go w latach 1997-2002, a w Polsce 1998-2003. Główna bohaterka to właśnie tytułowa Ally. Ma 30 lat i jest prawniczką. W kancelarii dla której pracuje spotyka swoją odwieczną miłość. Jednak życie trochę się zmieniło. Ally jest singielką, a Billy ma już żonę, jak na nieszczęście ona również pracuje w tej samej kancelarii. Każdy odcinek serialu opowiada o innej sprawie sądowej. Ally jest osobą z rozbuchaną wyobraźnią co scenarzyści w zabawny sposób wizualizowali w jej licznych fantazjach. Nasza bohaterka ma notoryczne problemy z facetami i otoczeniem. Potrafi się również nieźle dogryźć. Serial usłany jest anegdotami co nie pozwala się nudzić.



Rodzina Soprano



To kolejny serial na którego punkcie miałam bzika. Robiłam sobie naprawdę mordercze maratony wszystkich sezonów. Serial opowiada o włosko amerykańskiej rodzinie mafijnej z New Jersey. Serial pokazuje zmagania ojca rodziny i bossa mafijnego Tony'iego Soprano granego przez genialnego James Gandolfini (niestety aktor zmarł przedwcześnie 4 lata temu). Tony przeżywa nie lada załamanie i nerwicę próbując połączyć życie rodzinne na przedmieściach z przewodzenie mafii. Serial jest wielowątkowy i wielowarstwowy. Z jednej strony widzimy losy bezwzględnych bossów mafijnych, którzy prowadzą nielegalne interesy, żyją w ciągłej przemocy. Z drugiej strony wracają do białych domków i normalnych rodzin, chodzą na niedzielną mszę, udzielają się w społeczności lokalnej, wychowują rozbestwione dzieciaki. Serial został uznany za fenomen, zbierał doskonałe recenzje za to niecodzienne podejście do tematu życia mafii.



Dr House



Kolejny serial do którego powróciłam w zeszłym roku to "Dr House". Tym razem poznajmy losy niecodziennego lekarza. Kulejący, wredny, opryskliwy, aspołeczny, twierdzący, że każdy kłamie. To właśnie postać dr Gregory'ego House'a. Ma on wszystkie cechy by go znienawidzić, na dodatek jest ćpunem uzależnionym od vicodinu. Jednak ma pewną dobrą cechę, jest genialny w swojej niecodziennej formię diagnostyki. Rozwiązuje najtrudniejsze przypadki i terroryzuje swoich pracowników, najlepszego przyjaciela dr Jamesa Wilsona i dyrektorkę szpitala dr Lisy Cuddy (choć w tym przypadku nie pozostaje obojętnym na wdzięki jej biustu). Scenariusz do serialu został napisany po prostu fenomenalnie. Widz zaczyna uwielbiać człowieka, który ma wszystkie najgorsze cechy charakteru. Przypadki są zawiłe i trzymające w napięciu. W mojej opinii tym serialem nie da się znudzić. Był on niekwestionowanym strzałem w dziesiątkę. 



Gotowe na wszystko



Kolejny serial opowiada o amerykańskich idealnych przedmieściach i żyjących tam zdesperowanych kurach domowych. No właśnie końcówka mojego ostatnie zdania idealnie pasuje do oryginalnego tytułu serialu "Desperate Housewives" - z tymi polskimi tłumaczeniami zawsze coś jest nie tak. Fabuła toczyła się w luksusowym przedmieściu fikcyjnego miasta Fairview, przy ulicy Wisteria Lane. Sąsiadki to z pozoru kobiety idealne, zajmujące się dziećmi, piekące ciasta, dbające o ogród, mężów i dzieci. Idealny obrazek rodem ze zdjęć z lat 50. Coś jednak idzie nie tak. Jedna z przyjaciółek mająca najbardziej idealne życie popełnia samobójstwo. I tak mąci się spokój na Wisteria Lane. Przyjaciółki próbują dojść do rozwiązania tajemnicy ich zmarłej koleżanki. Na osiedlu pojawiają się też inni mieszkańcy, a ich losy są równie dziwne. Tu też wygrywają dialogi, gagi i sceny zawiści kur domowych. Serial bawi do łez, ale ma też mnóstwo wątków kryminalnych.



Mad Men




A teraz serial stylowy do granic możliwości. Jest to pozycja, którą się ogląda, nawet kiedy nie interesuje nas akcja. Kostiumy, charakteryzacja i scenografia powalają na kolana. Akcja serialu rozgrywa się w Nowym Jorku na początku lat 60. XX w. Poznajemy losy pracowników agencji reklamowej Sterling Cooper. Najbardziej wyrazistymi postaciami są brzydka sekretarka Peggy Olson oraz jej szef tajemniczy Don Draper, dyrektorze kreatywny agencji. Serial oprócz zawiłej i niejednoznacznej fabuły przedstawia w ciekawy sposób przemiany społeczne i kulturowe jakie miały miejsce w USA lat 60 XX w. Znowu mamy przedmieścia pełne obłudy. Do tego okres męskiej dominacji, kobiety które co najwyżej mogą pełnić funkcje sekretarki lub kwiatka w butonierce swojego męża. Serial był doceniony przez krytyków jak i publiczność. Kilkukrotnie został nagrodzony statuetkami Złotego Globu i Emmy. 



Californication




I znowu wracam do osoby Davida Duchovnego. Gra on postać Hank'a Moody'iego znanego pisarza z Nowego Jorku. Hank przeprowadza się do Los Angeles wraz z partnerką Karen i córkę Rebeccą. Niestety ich związek się rozpada z powodu specyficznego trybu życia Hank'a. Nasz bohater zaczyna pić i uprawiać seks z prawie każdą napotkaną kobietą. Pewnego dnia Hank zalicza niejaką Mię myśląc, że jest ona jego dorosłą fanką, a w żeczywistości to szesnastoletnia córką Billa, nowego chłopaka Karen. Tu zaczynają się pierwsze kłopoty. Serial przepełniony jest erotyzmem, anegdotami, jest lekko zblazowany w kalifornijski sposób. Ale ma też głębsze watki jak próba ratowania związku z Karen czy problemy z dorastającą córką. 



Synowie Anarchii



Moim obecnym bzikiem są już kiedyś opisywanie "Synowie Anarchii". To serial amerykański emitowany w latach 2008-2014 na antenie FX. Serial składa się z 7 sezonów i opowiada o losach specyficznej rodziny. Chodzi tu o gang motocyklowy z Kalifornii o nazwie Synowie Anarchii. Gang wiedzie prym w miasteczku Charming. Trzymają sztamę z szeryfem. On nie przeszkadza im w handlu bronią, a oni nie dopuszczają do przejęcia miasteczka przez gangi narkotykowe. Dobra rock&rollowa muzyka, fajne motocykle, skórzane kamizelki i długowłose bydlaki, czyli to co tygryski lubią najbardziej :) Przemoc miesza się z komedią i tragedią, specyficzna miłość rodzinna przeplata gangsterską lojalnością. Serial wciąga jak matnia. I na całe szczęście nie ma w nim zbyt wielu happy endów co tylko podtrzymuje atmosfer grozy i napięcia. 



 Salem



Teraz pozycja, która chyba nie jest zbyt znana w Polsce. Akcja serialu rozgrywa się w XVIII w. w znanym mieście Salem w stanie Massachusetts. Chyba nikomu nie trzeba mówić z czego owe miasteczko słynęło, oczywiście z czarownic. Przedstawiona jest tu historia procesów czarownic, ale też romansu czarownicy Mary Sibley i weterana wojennego kapitana Johna Aldena. W barwny sposób pokazano walkę złowieszczych czarownic i wręcz fanatycznych katolików Increase’a Mathera i jego syna Cottona. Niestety w USA serial nie przyniósł pożądanych przez producentów dochodów i 2 listopada 2016 r. ukazał się ostatni 3 sezon. Co nie oznacza oczywiście, że serial nie jest godny uwagi. Moim zdaniem spełni oczekiwania wszystkich fanów czarownic i tematyki nadprzyrodzonej. 



Zakazane imperium



Przysięgam, że to już ostatni serial. Kolejna stylowa produkcja. Akcja serialu toczy się w ciekawych czasach - Atlantic City, okres prohibicji. Inspiracją do napisania scenariusza była książka Nelsona Johnsona "Boardwalk Empire: The Birth, High Times, and Corruption of Atlantic City". Główny bohater to Enocha Nucky Thompson, polityk mający władze w Atlantic City. Nucky napotyka na swojej drodze najbardziej znane postacie lat 20 XXw., od gangsterów, po polityków. Zaczynają się nim interesować agenci federalni. Atlantic City zdecydowanie łamie nakaz prohibicji i to tu rozwija się przemyt alkoholu. Do tego Nucky bije wszystkich po oczach swoim wystawnym i rozrzutnym trybem życia. Serial został doceniony przez krytyków i ma na swoim koncie wiele nagród. Warto zauważyć, że został  nagrodzony przez Amerykańską Gildię Kostiumologów za najlepsze kostiumy w serialu obyczajowym. I to też kolejny element dla którego warto rzucić na niego okiem, naprawdę piękne, stylowe obrazy.  


niedziela, 26 marca 2017

Niedzielny Przegląd Tygodnia - vol. 33

Muzyka tygodnia




Ostatnio nie mam dla was żadnych nowości muzycznych. Za to moim życiem owładnęły klasyki rocka. Dziś przypomnę wam powalające dynię. The Smashing Pumpkins to zespół, który nie skradł mojego serca od pierwszych dźwięków. Pamiętam, że kiedyś wydawali mi się nudni. Musiało minąć trochę czasu aż nauczyłam się wsłuchiwać w tą dziką melancholię. Kapela powstała w 1988 r. w Chicago. Jej skład ulegał przeróżnym perturbacją, mimo to nieodłącznym elementem był i jest charyzmatyczny wokalista Billy Corgan. To ciekawa postać. Z pozoru cichy i nieśmiały, zupełne przeciwieństwo gwiazdy rocka. A w żeczywistości to elektryzujący głos, człowiek który nie szczędził sobie różnych substancji w krwiobiegu, przez parę lat był związany z Courtney Love, no i jest przyjacielem Marilyna Mansona (to wiele tłumaczy). Muzyka dyń od samych początków była specyficzna. Pierwsze kroki ich kariery to koniec lat 80 i początek 90. Ciekawy był to okres dla muzyki rockowej i alternatywnej. Dogorywał w stanach punk rock, natomiast grunge świętował wielkie sukcesy. I pomiędzy tymi dwoma światami narodziły się dynie. Ich muzyka była złożona i niejednoznaczna. Bardzo mocno gitarowa. Czerpali trochę z rocka progresywnego, z drugiej strony byli odrobinę w swojej estetyce gotyccy. Czuć szczególnie w pierwszych albumach odrobinę punka, ale i zdarzają się metalowe riffy, w połowie lat 90 pojawiło się sporo psychodelii i shoegaze. Oprócz muzyki warta uwagi jest sfera tekstowa. Autorem większości utworów jest wokalista Billy Corgan. Można go nazwać rockowym poetą. To enigmatyczne, psychodeliczne, romantyczno koszmarne opowieści. Ma facet wyobraźnie, albo dobry towar, albo jedno i drugie. Ja osobiście cieszę się, że ich aktywność została wznowiona po 2006r. Jest to specyficzny zespół, moim zdaniem trzeba go przegryźć parę razy zanim zrozumie się ten wytrawny smak.






Film tygodnia




W tym tygodniu przypomnę wam film z 1995 r. "Kids" w polskim tłumaczeniu "Dzieciaki". Za reżyserię odpowiadał Larry Clark. Fabuła przypomina nieco film dokumentalny choć w żeczywistości to w pełni obraz fikcyjny. O czym opowiada, można streścić w paru słowach: Nowy Jork, nastolatki pozostawione same sobie, narkotyki, seks przemoc i apogeum ery HIV. Średnio pamiętam czy w ogóle w Polsce mówiono o tym filmie po jego premierze w 1996r. Raczej ogólne media nie zainteresowały się nim zbytnio, pozostał na językach widzów niszowego kina. Czasem pokazywano go w szkołach (tego jestem pewna bo sama zobaczyłam go w całości, po raz pierwszy w gimnazjum w 2004r.), ale to chyba też sporadycznie przez odważniejszych nauczycieli. Natomiast w USA pozostawił on po sobie zgliszcza. Odbił się naprawdę szerokim echem. Wywołał niemały skandal ze względu na brutalność języka. Nagle pruderyjne media, środowiska katolickie i przede wszystkim rodzice, odkryli jak wygląda życie ich nastoletnich dzieciaków. Zamiast o tym dyskutować, oczywiście zaatakowali twórców filmu. Szalejące hormony doprowadzają do tego, że życie nastolatków to doprawdy wirujący seks. Tylko, że bardzo nieporadny, pornograficzny, niebezpieczny, nieprzemyślany. Przerażają dialogi na temat inicjacji seksualnej. Naprawdę człowiek słuchając tych małolatów może poczuć, że ludzkie ciało to tylko kawał mięcha. Rodzą się na oczach widza również dewiacje. Jeden z bohaterów Telly, mistrz rozdziewiczania ma ochotę zająć się 13 letnią siostrą swojego kolegi. Do tego łatwość nabywania narkotyków. Bijatyki, a nawet gwałt. A na samym końcu główny temat czyli HIV. Lata 90 najbrutalniej moim zdaniem pokazały jak powszechne jest to zjawisko. W USA po dziś dzień nastolatki mają duży problem z antykoncepcją i chorobami przenoszonymi drogą płciową. Scenariusz doskonale pokazuje jak niewiele trzeba, żeby zostać zarażonym i jak strasznie przyziemny jest to temat. Nastoletnia Jenny, poszła się przepadać dla dotrzymania towarzystwa rozwiązłej koleżance. Uprawiała seks tylko raz w życiu, a została ofiarą śmiertelnego wirusa. Myślę, że po 22 latach od premiery ten film już nie jest tak szokujący. Jesteśmy na co dzień otoczeni brutalnością i seksem. Nawet na polskim gruncie wyszły takie filmy jak "Galerianki" czy "Świnki". Ale mimo to, "Dzieciaki" nadal pozostawiają wrażenie. Nie dają żadnej puenty, nie moralizują. To tylko chwilowy urywek, paru letnich godzin z życia przeciętnych nowojorskich dzieciaków. Ta chwila, niby normalna, a jak strasznie brutalna. Dialogi budują całą atmosferę młodzieńczego pozerstwa, niedojrzałości, głupoty i rozpaczy. Mam wrażenie, że każdy kto dorastał na jakimś przeciętnym osiedlu zobaczy w tym filmie skrawek swojego życia. I paradoksalnie film nie jest skierowany do dzieci. A do rodziców, co by "odkryli Amerykę" i czasem zainteresowali się życiem swoich pociech. Nie karali, zamykali w domach i kontrolowali. Bo jak nie drzwiami to oknem. Czasami wystarczy tylko trochę uwagi i zainteresowania. 




Książka tygodnia




W dziale książka dziś tematyka zdecydowanie lżejsza. "Helena Rubinstein. Kobieta, która wymyśliła piękno", autorstwa Michele Fitoussi. Kto nie zna marki Heleny Rubinstein? Wstyd wam! Ta kobieta mierząca zaledwie 147cm wzrostu stworzyła jedną z najsolidniejszych i najbardziej znanych marek kosmetycznych na świecie. Co ciekawe Helena urodziła się w Krakowie, była polką żydowskiego pochodzenia. Najpierw wyemigrowała do Wiednia, potem w wieku 24 lat do Australii, aż wylądowała w USA. Przy jej nazwisku można spokojnie dopisać - chcieć znaczy móc. I o tym właściwie jest ta książka. Opisuje trudną drogę Heleny do jej sukcesu. Dziewczyna z niezamożnej żydowskiej rodziny, urodzona tak właściwie w Kazimierzu. Chcąc uciec od biedy i braku pomysłu na przyszłość udała się w podróż. Zawiało ją aż do dzikiej Australii. Nie od razu zawojowała tamtejszy rynek kosmetyczny. Wylądowała na surowej wsi. Wprost z deszczu pod rynnę. Jednak jej upór, ciężka praca i przede wszystkim zdolność do szybkiego uczenia się zaowocowały sukcesem. Nie na samej drodze do kariery skupia się autorka. Poznajemy też wielowymiarową postać Heleny, trochę kapryśną, władczą, wybuchową, zabawną i wspaniałomyślną. Była to kobieta uwielbiająca poprawiać rzeczywistość nie tylko kosmetykami. Notorycznie konfabulowała na temat swojego pochodzenia czy wieku. Uwielbiała obracać się wśród celebrytów tamtych czasów, ale też najwybitniejszych artystów. Książka to zdecydowanie laurka wystawiona Helenie Rubinstein. Ale naprawdę solidnie napisana, oparta na mnogości źródeł. Mnie osobiście ta historia dała ogromnego kopa motywacyjnego. Jest to żywy dowód na to, że marzenia przy ciężkiej pracy naprawdę się ziszczają. Banalne to podsumowanie, ale historia Heleny Rubinstein jest naprawdę niezwykła i fascynująca. Po przeczytaniu tej biografii już zupełnie innym okiem będzie się patrzeć na słoiczek kremu sygnowany literami HR. 

Ulubieniec tygodnia





Muzycznie było klasycznie, film z przesłaniem, a książka ku pokrzepieniu kreatywności życia. A ulubieniec? Trochę mniej ambitny ;) Ostatnio jeśli chcę wyłączyć mój mózg odpalam odcinki "Futuramy". I to jest niewątpliwie mój ulubieniec tygodnia. Jestem ciekawa czy wśród moich czytelników jest jeszcze ktoś, kto pamięta tę kreskówkę? To z pewnością nie pozycja dla dzieci. Ta animacja została stworzona przez Matta Groeninga. Dla tych, którzy nie kojarzą tego pana to on stworzył Simpsonów. Serial był nadawany przez 4 lata między 1999-2003r. w telewizji Fox. W Polsce jego losy były różne bo i pojawił się na TV4 i MTV oraz Comedy Central. Produkcja doczekała się pełnometrażowych filmów oraz wznowienia wersji serialowej w 2007 r. jednak Comedy Central ostatecznie zdecydowało, że wraz z 2013r. zakończy animację. Kreskówka zaczyna się 31 grudnia 1999 r., od momentu, w którym Fry dostawca pizzy z Nowego Jorku przez swój brak rozgarnięcia wpada do komory kriogenicznej i zostaje zamrożony. Dostawca budzi się po 1000 lat, 31 grudnia 2999 r. Nowy Jork to teraz Nowy Nowy Jork. Po starym mieście zostały jednie podziemne ruiny. Fry, zostaje w nowej żeczywistości oceniony jako zdolny jedynie do pracy dostawcy. Ucieka więc przed implantacją chipu kariery. Tak poznaje swoją przyszłą koleżankę Turangę Leelę, ostatnią kosmitkę cyklopkę jaka została na świecie. Posiada on w przyszłości jedynego krewnego praprapraprapraprapraprapraprapra....-bratanka Huberta Farnswortha, który pomimo, że jest szalonym naukowcem posiada firmę kurierską "Planet Express", zajmującej się międzygalaktycznym transportem towarów. I tak Fry znowu zostaje dostawcą. Oprócz Frya i Leeli, poznajemy robota Bendera, biurokratę Hermesa Conrada, lekarza kraba nieznającego podstaw ludzkiej anatomii dr Johna A. Zoidberga, oraz Amy Wong mało przydatną i niezbyt inteligentną studentkę, którą stary profesor zatrudnił na wszelki wypadek, tylko dlatego, że mają tę sama gr. krwi. Fabuła zawiera mnóstwo odniesień do kultury XX w. pośrednio odnosi się do wielu aktualny wydarzeń politycznych czy kulturowych. Jest trochę prymitywna, ale i zabawna, prześmiewcza i szydercza. 




Z ciekawostek na temat serialu dopisze wam info jakie znalazłam na wikipedii:
"Emisja serialu w TV4 została zawieszona, a następnie przeniesiona na późne godziny wieczorne po nałożeniu przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji kary pieniężnej w wysokości 10 tysięcy złotych za emisję w tzw. paśmie chronionym. Rada zakwestionowała odcinek wyemitowany 21 sierpnia 2000 r. o godzinie 11:00. W uzasadnieniu stwierdzono m.in. iż: Analiza filmu wykazała, że zawiera on wiele scen drastycznych i ukazujących przemoc, które mogą mieć negatywny wpływ na psychiczny i uczuciowy rozwój dzieci i młodzieży. Film ukazuje odrealniony świat, pełen zjawisk destrukcji i przemocy."


niedziela, 26 lutego 2017

Niedzielny Przegląd Tygodnia - vol. 32

Muzyka tygodnia 




Ostatnio z rozrzewnieniem powróciłam do słuchania Slipknot. Zastanawiałam się co wybrać do dzisiejszego zestawienia. Nie mam żadnego nowego muzycznego odkrycia, ani nic co by mnie wyjątkowo rozbujało w minionym tygodniu. Więc postawiłam na nostalgię. Dziś apeluje do odkopania starych Slipknotowych albumów. Slipknot pojawił się w moim małym muzycznym świecie kiedy byłam jeszcze dzieciakiem i chodziłam do podstawówki. Był to sam początek lat 2000. Pamiętam jak w ówczesnym Bravo był zawsze dział z muzyką metalową. Tam królowały artykuły o Slipknot. Od razu ich maski przyciągnęły moją uwagę. Zespół powstał w 1995r. Przez większą część swojego istnienia składał się aż z 9 członków. W 1998r. grupa podpisała kluczowy w swojej karierze kontrakt z wytwórnią Roadrunner Records. Dzięki niemu już w następnym roku światło dzienne ujrzał krążek "Slipknot". Płyta w 2 tyg od premiery pokryła się złotem, a po trzech miesiącach platyną. Był to dobry znak na przyszłość. Kolejne płyty odnosiły duże sukcesy, a zespół w 2006 r odebrał statuetkę Grammy w kategorii Best Metal Performance za utwór "Before I Forget". Slipknot ciężko jest zaszufladkować. W ich twórczości nie brakuje całej metalowej palety dźwiękowej. Jest sporo death metalu, black, heavy i nawet nu metalu. Zespół został okrzyknięty jako pionierzy nurtu New Wave of American Heavy Metal. A ich teksty poruszają temat gniewu, depresji, nawet psychozy, fatalnej miłości, cierpienia, czy zwykłej niechęci do gatunku ludzkiego. Jednak najlepszą zabawą wydają się ich koncerty. To show destrukcji.    







Film tygodnia




Dziś na filmowy ruszt rzucę wam film dokumentalny. Nie jest to jakaś wybitna produkcja ale film, który mocno mnie zaintrygował. "Kokainowi kowboje" w rezyserii Billy'ego Corben'a. To historia Miami i jego rozwoju w latach 70 i 80 ubiegłego wieku. Niedawno wróciła moja fascynacja Stanami Zjednoczonymi. I chyba jednym z moich ulubionych miejsc w USA jest stan Floryda. Może wiecie lub nie, ale to kultowe dziś Miami, było kiedyś zwykłym kurortem dla emerytów. Miasto nie przyciągało modnymi klubami, drapaczami chmur czy drogimi hotelami. Hasłem przewodnim Miami w latach 70 była spokojna starość pod palmami. Wszystko się zmieniło kiedy nastała moda na kokainę. To po dziś dzień jeden z droższych narkotyków. W Miami znalazło się paru ludzi, którzy zwęszyli zarobek w tak modnym "białym śniegu". Do gry wkroczyli też latynoscy sąsiedzi rodem z Kolumbii i tak rozkręcił się jeden z największych narkotykowych biznesów. A nasze nic nieznaczące miasto na Florydzie rozkwitło. Z filmu dowiecie się choćby, że większa część Miami Beach została zbudowana właśnie dzięki dochodom osiągniętym z handlu kokainą. Niesamowite jest to, że gdy w latach 80 wszystkie większe miasta USA przeżywały recesje Floryda i Miami trzymało się na stabilnych fundamentach. Dlaczego? Ich gospodarka była odcięta od rynku krajowego, opierała się głównie na dochodach płynących z handlu narkotykami. Gdyby nie tamte czasy to na pewno serial "Miami Vice" nie miałby racji bytu. Był on właśnie inspirowany tym co wstrząsało Florydą lat 80. Film to wartka opowieść o rozwijającym się narkobiznesie, ekscentrycznym życiu, o banalnym handlu prochami, którego nie kontrolowała policja (przynajmniej w pierwszej fazie). No i o bezwzględności, przemocy, niekończących się morderstwach. 



Książka tygodnia 




Dziś o pozycji która poruszyła mną dogłębnie. "Lady Day śpiewa bluesa" autorstwa William'a Dufty i samej i Billie Holiday. Tak, to specyficzna biografia jednaj z największych legend muzycznych Billie Holiday. Powiem szczerze, że słuchałam Billi od dziecka. Moja mama była jej oddaną fanką. To dla mnie postać ikoniczna pod względem muzycznym. Nigdy jednak nie zagłębiałam się w jej prywatne losy. A te to gotowy scenariusz na film. I to naprawdę przykry dramat. Jej matka urodziła ją mając 13 lat. Żeby móc ją urodzić do ostatnich dni ciąży myła podłogi. Tak wypracowała sobie łóżko w szpitalu. Sama Billi miała 9 lat kiedy jej sąsiad dopuścił się na niej gwałtu. Co przerażające sąsiad dostał za swój czyn wyrok, ale mała Billi również musiała ponieść karę. Wysłano ją do katolickiego ośrodka poprawczego, z którego czarne dziewczynki wychodziły ale martwe. Mało która z nich doczekała pełnoletności. Matce piosenkarki udało się oswobodzić córkę, a ta spadła z deszczu pod rynnę. Pod podszewką opieki została nastoletnią prostytutką. Co strona ta opowieść szokuje. Nie chce się wierzyć, że jest prawdziwa, że tak żyli czarni w stanach. Ta książka to nie tylko biografia samej artystki. To żywe świadectwo tego jak wyglądały demokratyczne (podobno) Stany Zjednoczone. Dużo się mówi o tolerancji i rasizmie, ale po latach propagandy są to tylko słowa. Czytając tę książkę można na własnej skórze poczuć żywą grozę nienawiści rasowej. Moim zdaniem jest to pozycja obowiązkowa dla każdego. Niezależnie czy się jest fanem czy nie Billy Holiday.



Ulubieniec tygodnia 




Pisze ten post naprawdę późno i przyznam, że nie mam pomysłu na ulubieńca tygodnia. Więc wpadłam na pomysł, żeby przypomnieć o tegorocznej Oscarowej nocy, która przypada właśnie z niedzieli na poniedziałek. Co prawda to nie będzie polska noc. W tym roku zabrakło mocnych polskich akcentów. No cóż. Jednak w nominacjach znajdzie się parę fajnych tytułów. Ja trzymam kciuki za "La La Land" i "Moonlight". Ten pierwszy ma naprawdę sporę szanse na sukces biorąc pod uwagę ile nominacji otrzymał. Trzymam też kciuki za Denzel'a Washington'a i jego nominacje w kategorii pierwszoplanowa rola męska. Zobaczymy czy Oscary czymś zaskoczą czy okażą się przewidywalne aż do bólu.