Tytułem wstępu.... tak tak, zniknęłam na wieeeeeele miesięcy. Jestem najgorszą blogerką wszech czasów. Jednak za każdym razem kiedy myślę o zgładzeniu tego umierającego bloga, to mi najzwyczajniej żal. Natychmiast też chce mi się pisać. Więc jeśli jest jeszcze ktoś, kto ma ochotę na moje grafomaństwo, zapraszam!
Muzyka tygodnia
Foto:Perform “Ants”
Dziś zaprezentuje wam zespół, który poznałam dzięki instagramowi Billi'ego Corgana'a. Polecił on nowe kalifornijskie odkrycie pod nazwą Starcrawler. Jeśli czymś zachwyca się Billi Corgan to musi być to dobre! Starcrawler jak już zdążyłam wspomnieć są z Kalifornii, a ściślej z miasta aniołów i grzechu Los Angeles. Nie mają długiej historii, ich działalność rozpoczęła się w 2015r. Dwoje znajomych ze szkoły, wokalistka Arrow de Wilde i Henri Cash połączyli siły wraz z perkusistą i basistą Austin'em Smith'em i Timo Franco. No i zaczęło się w ekspresowym tempie. Ich brawura, prowokacja, mięsisty, lekko oldscoolowy styl podbił kluby w LA. Nie tylko Corgan zwrócił na nich uwagę, w swojej audycji radiowej polecał ich sam Sir. Elton John, a Dave Grohl postanowił pokazać młody talent na festiwalu CalJam Festival w Los Angeles. Ich muzyka jest dzika, a występy to rockowe nieprzewidywalne show. Jeden z klubowych koncertów w Birmingham przypominał mi stare dobre czasy Mansona z ery Antichrist Superstar. Arrow de Wilde to petarda na scenie, a jej niepozorna sylwetka kryje prawdziwego diabła sceny. W ostatnim czasie młode rockowe zespoły strasznie mnie nudziły. Szukając czegoś świeżego znajdywałam tylko rozczarowanie. Dzisiejszy rock nie ma krwi, jest miałki. A kiedy znajduje się takie pozycje to aż chce się słuchać. Dla zainteresowanych Starcrawler dopiero co bo 18 stycznia wypuścili swój debiutancki album, pod uroczym tytułem "Starcrawler".
Film tygodnia
Ostatnio nie robię nic tylko nadrabiam pozycje filmowe. Mam głowę pełną nowy, starszych i zupełnie zapomnianych pozycji. Myśl, że w niedługim czasie pojawi się mnóstwo wpisów z recenzjami filmowymi. A dziś film, który chyba nie był super rozreklamowany w Polsce "Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii". Film miał swoją premierę w 2015, a za jego reżyserię i scenariusz odpowiadał Robert Eggers. Trzeba też zaznaczyć, że był to jego debiut i to bardzo udany. Jeśli chodzi o fabułę to jest dość prosta, jak to w horrorach. Mamy rok 1630, Nowa Anglia, bardzo purytańska i rozmodlona. Małżeństwo William i Katherine zostają wygnani ze swojej społeczności, przez zachowania uznawane za bluźniercze. Ich wina nie jest jednoznaczna. William i Katherine są wierzący, ale ich sposób życia kłuci się z zasadami wyznawanymi przez osadę, w której żyli. Wraz z piątką dzieci muszą osiedlić się poza społecznością, na odludziu. Życie w pojedynkę, w trudnych warunkach nie jest usłane różami. Do tego wszystkiego zaczynają się kłopoty. W niewyjaśnionych okolicznościach znika ich syn. Najpierw podejrzewane są o porwanie niemowlęcia wilki. Następnie pojawia się temat czarownic. Powoli, wraz z kolejnymi niewyjaśnionymi tragediami widmo diabła i mocy złej czarownicy zaczyna być coraz bardziej realne. Znam sporo osób, które twierdzą, że film jest miałki. Owszem moim zdaniem ma on lekkie niedociągnięcia. Ja osobiście miałam problem z prowadzoną narracją. Fabuła ciągnie się zbyt długo i jest przy tym monotonna. Czekamy na moment zwrotny, kiedy wreszcie coś się stanie, a tu nadal nic. Ale to tylko kosmetyka. Zdjęcia do filmu, ich klimat są genialne, mroczne, chłodne i wilgotne. Idealnie oddają klimat XVII wiecznej Nowej Anglii. To nie prosty horror z czarownicami w roli głównej. I chyba tu kryje się sedno krytyki tego obrazu. Osoby szykujące się na gwałtowny film o czarownicach i egzorcyzmach, w starym hollywoodzkim stylu będą rozczarowane. To kino niszowe. Jest to przede wszystkim portret niszczącej się rodziny, skazanej na porażkę. To również obraz religii, która wcale nie pomaga, dewastuje sumienie człowieka, hamuje jego zdrowy rozsądek, potrafi zabić litość i miłość, zwrócić przeciwko sobie dwoje bliskich osób. Można rozsmakować się w szczegółach. Reżyser skrupulatnie studiował legendy związane z czarownicami i autentycznymi procesami przeciwko czarownicą jakie miały miejsce w XVII w. Język dialogów też jest dostosowany do epoki. Nie jest to horror, który w prosty sposób przeraża, ale potrafi mrozić krew, wprowadza w niesamowity klimat i co rzadkie w tym gatunku, zmusza do myślenia.
Książka tygodnia
Dziś pozycja książkowa rodem z Pudelka, no dobra może trochę przegięłam. "Pamiętnik księżniczki" Carrie Fisher, to chyba pozycja obowiązkowa dla każdego psychofana "Star Wars". Książka ta to autentyczne zapiski wspomnień młodziutkiej Fisher z czasów, kiedy otrzymała przełomową rolę w swoim życiu, księżniczki Lei. Gwiezdne wojny zmieniły jej losy, stworzyły gwiazdę. Może nie jest to książka wybitna. Jej autorka miała zaledwie 19 lat kiedy pisała swój pamiętnik. Jednak jeśli ktoś jest tak strasznie zakręcony jak ja na punkcie Gwiezdnych wojen te zapiski to otwarte okno na zakulisowe historię sprzed lat. Opisywane historię są zabawne, trochę infantylne bo przecież widziane oczami młodziutkiej gwiazdy. Co ciekawsze też bardzo gorzkie. Smak sławy, kariery i blichtru był okupiony też dużym smutkiem. Sporą część wspomnień zajmuje romans Fisher z dużo starszym Harrisonem Fordem. Nie była to miłość niezwykła, ani romantyczna. Ford był gwiazdą, która umilała sobie pobyt na planie młodziutką aktoreczką, nie przeszkadzało mu w tym cały czas aktywne małżeństwo. Natomiast nasza Leia była naiwna i ślepo zakochana. Tak jak napisałam wcześniej nie jest pozycja z cyklu ambitnych, ale czyta się szybko i przyjemnie, pozostawia też specyficzne uczucia. Nie wiem z czym są one związane. Czy to z powodu tragicznej śmierci Carrie Fisher, czy to z powodu bycia fanem kultowej sagi. A może po prostu taki klimat słodko gorzkiej rodzącej się sławy.
Ulubieniec tygodnia
Dziś będzie o mojej ulubionej kreskówce dla dorosłych. Jestem dużym dzieckiem i uwielbiam takie tytuły jak South Park, Family Guy, American Dad, kiedyś też opisywałam wam mój powrót do oglądania Futuramy. W niedawnym czasie odkryłam coś lepszego od wszystkich powyżej. O czym mowa? Rick and Morty! To kreskówka dla dorosłych składająca się z 3 sezonów. Opowiada losy tytułowego Ricka, który jest dziadkiem, alkoholikiem i szalonym naukowcem, oraz jego lekko ciapowatego wnuka Morty'iego, który towarzyszy mu w międzygalaktycznych wyprawach. Powiem jedno, jest to kreskówka dla osób o specyficznym humorze. Znam wiele osób dla których będzie obrazoburcza pod każdym względem. Biorąc pod uwagę, że charakterologicznie jestem dość podobna do dziadka Ricka kocham ich dozgonnie i ubóstwiam. Przekleństwa ścielą się ostro, ale nie są bezmyślne, pojawiają się z uzasadnionych powodów i dodają koloryt. Do tego riposty ostre jak meksykańska maczeta, pełno obleśności i używek oraz hedonistycznego życia dziadka. Do tego obraz rodziny dysfunkcyjnej, rozpadającej się, ale i tak widz ją kocha i czuje się jej członkiem. Nie jest to tylko brutalny humor. Wszystkie historię mają drugie dno i jak ma się choć odrobinę otwarty umysł to bez trudu odczytamy niesione przesłanie. Uwielbiam odcinek, w którym Rick chcąc uciec od rodzinnej terapii zamienia się w pikla. Tu jeśli tylko znacie angielski polecam obejrzeć ten epizod w oryginalne, polskie tłumaczenie nieco zabiło żart. Godny polecenia jest też odcinek, kiedy Morty zostaje przez dziadka wprowadzony do organizmu świętego Mikołaja, który okazał się być notorycznym opijusem. Rick w jego wnętrznościach stworzył lunapark, który wraz ze śmiercią swego organizmu musiał zakończyć działalność. Są to tylko niedorzeczne przykłady tego co może nas spotkać, kiedy zaczniemy przygodę z Rickiem i Mortim.