Najcześciej czytane

wtorek, 1 listopada 2016

Ich muzyka pozostanie z nami na zawsze

Dzisiejszy post jest dość spontaniczny. Wczoraj chciałam przygotować coś Halloweenowego, ale nie wyszło. Zabrakło czasu. Dziś trochę się nudzę i wpadłam na pomysł całkiem refleksyjnego wpisu. Idealnego do okazji czyli dnia Wszystkich Świętych. To trochę obłudne bo generalnie, nie obchodzę prawie żadnych świąt. Jednak pomyślałam, że w tym roku odeszło paru istotnych dla mnie artystów, a ja nie miałam nawet czasu żeby napisać parę słów w hołdzie dla ich pamięci. Więc chyba nadarza się dobra okazja dzisiejszego dnia. 


David Bowie - ur. 8 stycznia 1947 w Londynie, zm. 10 stycznia 2016 w Nowym Jorku







Zacznę od początku roku 2016, i chyba jednej z najsmutniejszych informacji dla mnie. 10 stycznia w Nowym Jorku zmarł David Bowie. Zawsze się śmiałam, że była to chyba najważniejsza postać w mojej edukacji muzycznej, ale i kulturowej. To na jego twórczości uczyłam się gatunków muzycznych. To dzięki niemu zaczęłam słuchać rocka alternatywnego, indie, art rock, to on odczarował mi glam rock, wprowadził w słuchanie protopunka, a potem klasycznego punka. Dzięki niemu nauczyłam się, że nie istnieje coś takiego jak zaszufladkowanie sztuki. Tylko odwaga, oryginalność, wiara we własny indywidualizm ma siłę twórczą. Jego androginiczność z czasów lat 70 też miała wpływ na budowanie mojej tolerancji, akceptacji płynności między płciowością. Jego twórczość trochę mnie wychowała. Na końcu jest zwykły podziw. Bo jest co podziwiać. 



To człowiek, który z gigantycznymi sukcesami utrzymywał się na rynku muzycznym przez 40 lat. Jego twórczość była innowacyjna, stworzył w muzyce coś nowego, szczególnie w latach 70. Na jego muzyce po dziś dzień bazuje wielu artystów. Pisał niesamowite teksty, które przeszły do historii popkultury. Stworzył nietypowe wizerunki, które wstrząsały publiką. Co ciekawe Bowie jako samouk opanował grę na ponad 13 instrumentach. Ma też zaszczytne miejsce artysty, który sprzedał najprawdopodobniej najwięcej swoich płyt w historii muzyki popularnej. Doczytałam, że w ciągu 52 lat na scenie, było to około 140 milionów egzemplarzy, na całym świecie. Umieszczano jego nazwisko w licznych zestawieniach. W 2002 r. BBC uplasowało go na 29 miejscu wśród 100 najwybitniejszych Brytyjczyków. W 2004 r. Rolling Stone umieścił go na 39 miejscu, wśród 100 najwybitniejszych artystów muzycznych wszech czasów. Natomiast w notowaniu tego samego magazynu zajął 23 miejsce spośród 100 najwybitniejszych piosenkarzy wszech czasów. Coś, co dla niektórych niewtajemniczonych w jego twórczość może być zaskoczeniem, w 2006 r. zajął 64 miejsce na 100 najlepszych metalowych wokalistów wszech czasów Hit Parader. No i na końcu kultowy utwór "Heroes" zajął 46 miejsce na 500 w zestawieniu najlepszych piosenek w historii muzyki. Mogłabym o nim tak pisać i pisać. Był niesamowitym artystą, który tworzył do samego końca. 




 Z prywaty dodam, że kiedy 8 stycznia, w dniu premiery kupiłam jego ostatni album, nie do końca rozumiałam jego konwencje. Zastanawiałam się co kierowało Bowiem. A kiedy za 2 dni dowiedziałam się o jego śmierci, już wszystko zrozumiałam. Taki album mógł wydać tylko umierający człowiek, który wiedział co go czeka. Wieść o jego śmierci była dla mnie w tym roku zdecydowanie najbardziej smutną i szokującą. Może to trochę dziwne dla niektórych, przeżywać śmierć artysty którego nie znało się osobiście. Ale na pewno jego twórczość miała na mnie przez lata gigantyczny wpływ i przykro się robi ze świadomością, że pewna epoka w muzyce dobiegła końca.

Prince - ur. 7 czerwca 1958 w Minneapolis, zm. 21 kwietnia 2016 w Chanhassen





Kolejną smutną wiadomością była ta o nagłej śmierci księcia soulu Prince'a, 21 kwietnia. Moje podejście do jego osoby, jest już zupełnie inne niż do Bowiego. Kiedyś słuchałam bardzo dużo soulu, r&b i funki. Potem całkowicie odpuściłam sobie te klimaty. Doszłam do wniosku, że szukam w muzyce czegoś innego, to nie moja bajka. Co nie zmienia faktu, że w pełni szanuje te gatunki. Był też moment kiedy w wieku nastoletnim przeszłam fascynacje twórczością Prince'a. 





Z okresu dzieciństwa chyba najbardziej pamiętam postać Michael'a Jackson'a i właśnie Prince'a. Ale zawsze bardziej wolałam Prince'a. Miał więcej rockowej energii, nie chciał zbawiać świata, był nonszalancki i zblazowany. Do tego przykuwał uwagę nie tylko jako wokalista, ale i  wybitny gitarzysta. Zawsze wolałam jego gitarowe wirtuozerie niż śpiew. Momentami lubiłam słuchać jego kawałków. Miał w sobie niesamowity ładunek emocjonalny. Zawsze wprowadzał mnie w dziwny stan romantycznej melancholii. Bezwzględnie był wielką postacią w historii muzyki. "Purple Rain" zna cały świat, zdobył aż 7 statuetek Grammy. Jeśli chodzi o sprzedaż jego albumów na całym świecie dorównuje Bowiemu, szacuje się, że jest to około 100 milionów egzemplarzy. Jego specyficzny styl, ruch sceniczny i sposób bycia emocjonowały przez lata. Przykro kiedy takie talenty odchodzą zdecydowanie przedwcześnie. 






Pete Burns - ur. 5 sierpnia 1959 w Bebington, zm. 23 października 2016 w Londynie.





Kolejna postać według mnie istotna, a mało w Polsce wspominana, to Pete Burns. Muzyk odszedł niedawno bo 23 października, jego śmierć była też niespodziewana. Ratownikom medycznym nie udało się wznowić akcji serca po zatrzymaniu krążenia. Pete Burns był wokalistą brytyjskiego zespołu Dead or Alive. Przyznam, że brytyjski dance, synth pop z lat 80 to nie do końca moje klimaty. Pamiętam, że mój ojciec czasem coś tam Dead or Alive puszczał w domu, ale raczej tak samo jak niekiedy słuchało się Boy'a George'a, Pet Shop Boys czy Frankie Goes to Hollywood. Były to dobre utwory, ale jednak mocno klubowo gejowskie. Pamiętam, że moja zagorzała metalowa rodzina raczej po cichu słuchała takiej muzyki ;) 




Moja znajomość twórczości DoA zamykała się raczej do 2 piosenek "You Spin Me Round (Like a Record)" i coveru "That's the Way (I Like It)". Tak naprawdę przez przypadek w listopadzie 2015 znalazłam teledysk do "You Spin Me Round", który rozbawił mnie niesamowicie. I tak postanowiłam poszperać nieco po innych piosenkach. Skończyło się na tym, że zamówiłam sobie 2 płyty DoA i słuchałam ich bez przerwy aż do maja, kiedy to stwierdziłam, że ich muzyka już mi się przejadła. DoA to naprawdę doskonały brytyjski pop i dance. Ciężko ich jednoznacznie sklasyfikować. Dobry rytm, który nie chce wyjść z głowy, może nie ambitne ale chwytliwe teksty. Nie wiem co ten zespół w sobie ma, wiem jedno strasznie uzależnia. No i postać samego Peta Burnsa. To ekscentryk w czystej postaci. Dziwny, przyciągający uwagę, bezczelny, bezkompromisowy, pyskaty i strasznie zabawny. Facet, któremu chyba wiele zawdzięczają miliony zagubionych seksualnie i płciowo osób. Szkoda, że w ostatnim czasie jeśli poruszano w mediach temat Peta Burnsa to jedynie w kontekście operacji plastycznych. Fakt, był na swój androgeniczny sposób piękny i zdewastował sobie twarz podobno aż 300-stoma operacjami. Jednak zrobił co chciał i w sumie nic nikomu do tego. Wszystkie kontrowersje nie zmieniają jednak faktu, że Pete również przeszedł do historii muzyki tworząc największy disco popowy hit lat 80.                     






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz