Najcześciej czytane

niedziela, 26 lutego 2017

Niedzielny Przegląd Tygodnia - vol. 32

Muzyka tygodnia 




Ostatnio z rozrzewnieniem powróciłam do słuchania Slipknot. Zastanawiałam się co wybrać do dzisiejszego zestawienia. Nie mam żadnego nowego muzycznego odkrycia, ani nic co by mnie wyjątkowo rozbujało w minionym tygodniu. Więc postawiłam na nostalgię. Dziś apeluje do odkopania starych Slipknotowych albumów. Slipknot pojawił się w moim małym muzycznym świecie kiedy byłam jeszcze dzieciakiem i chodziłam do podstawówki. Był to sam początek lat 2000. Pamiętam jak w ówczesnym Bravo był zawsze dział z muzyką metalową. Tam królowały artykuły o Slipknot. Od razu ich maski przyciągnęły moją uwagę. Zespół powstał w 1995r. Przez większą część swojego istnienia składał się aż z 9 członków. W 1998r. grupa podpisała kluczowy w swojej karierze kontrakt z wytwórnią Roadrunner Records. Dzięki niemu już w następnym roku światło dzienne ujrzał krążek "Slipknot". Płyta w 2 tyg od premiery pokryła się złotem, a po trzech miesiącach platyną. Był to dobry znak na przyszłość. Kolejne płyty odnosiły duże sukcesy, a zespół w 2006 r odebrał statuetkę Grammy w kategorii Best Metal Performance za utwór "Before I Forget". Slipknot ciężko jest zaszufladkować. W ich twórczości nie brakuje całej metalowej palety dźwiękowej. Jest sporo death metalu, black, heavy i nawet nu metalu. Zespół został okrzyknięty jako pionierzy nurtu New Wave of American Heavy Metal. A ich teksty poruszają temat gniewu, depresji, nawet psychozy, fatalnej miłości, cierpienia, czy zwykłej niechęci do gatunku ludzkiego. Jednak najlepszą zabawą wydają się ich koncerty. To show destrukcji.    







Film tygodnia




Dziś na filmowy ruszt rzucę wam film dokumentalny. Nie jest to jakaś wybitna produkcja ale film, który mocno mnie zaintrygował. "Kokainowi kowboje" w rezyserii Billy'ego Corben'a. To historia Miami i jego rozwoju w latach 70 i 80 ubiegłego wieku. Niedawno wróciła moja fascynacja Stanami Zjednoczonymi. I chyba jednym z moich ulubionych miejsc w USA jest stan Floryda. Może wiecie lub nie, ale to kultowe dziś Miami, było kiedyś zwykłym kurortem dla emerytów. Miasto nie przyciągało modnymi klubami, drapaczami chmur czy drogimi hotelami. Hasłem przewodnim Miami w latach 70 była spokojna starość pod palmami. Wszystko się zmieniło kiedy nastała moda na kokainę. To po dziś dzień jeden z droższych narkotyków. W Miami znalazło się paru ludzi, którzy zwęszyli zarobek w tak modnym "białym śniegu". Do gry wkroczyli też latynoscy sąsiedzi rodem z Kolumbii i tak rozkręcił się jeden z największych narkotykowych biznesów. A nasze nic nieznaczące miasto na Florydzie rozkwitło. Z filmu dowiecie się choćby, że większa część Miami Beach została zbudowana właśnie dzięki dochodom osiągniętym z handlu kokainą. Niesamowite jest to, że gdy w latach 80 wszystkie większe miasta USA przeżywały recesje Floryda i Miami trzymało się na stabilnych fundamentach. Dlaczego? Ich gospodarka była odcięta od rynku krajowego, opierała się głównie na dochodach płynących z handlu narkotykami. Gdyby nie tamte czasy to na pewno serial "Miami Vice" nie miałby racji bytu. Był on właśnie inspirowany tym co wstrząsało Florydą lat 80. Film to wartka opowieść o rozwijającym się narkobiznesie, ekscentrycznym życiu, o banalnym handlu prochami, którego nie kontrolowała policja (przynajmniej w pierwszej fazie). No i o bezwzględności, przemocy, niekończących się morderstwach. 



Książka tygodnia 




Dziś o pozycji która poruszyła mną dogłębnie. "Lady Day śpiewa bluesa" autorstwa William'a Dufty i samej i Billie Holiday. Tak, to specyficzna biografia jednaj z największych legend muzycznych Billie Holiday. Powiem szczerze, że słuchałam Billi od dziecka. Moja mama była jej oddaną fanką. To dla mnie postać ikoniczna pod względem muzycznym. Nigdy jednak nie zagłębiałam się w jej prywatne losy. A te to gotowy scenariusz na film. I to naprawdę przykry dramat. Jej matka urodziła ją mając 13 lat. Żeby móc ją urodzić do ostatnich dni ciąży myła podłogi. Tak wypracowała sobie łóżko w szpitalu. Sama Billi miała 9 lat kiedy jej sąsiad dopuścił się na niej gwałtu. Co przerażające sąsiad dostał za swój czyn wyrok, ale mała Billi również musiała ponieść karę. Wysłano ją do katolickiego ośrodka poprawczego, z którego czarne dziewczynki wychodziły ale martwe. Mało która z nich doczekała pełnoletności. Matce piosenkarki udało się oswobodzić córkę, a ta spadła z deszczu pod rynnę. Pod podszewką opieki została nastoletnią prostytutką. Co strona ta opowieść szokuje. Nie chce się wierzyć, że jest prawdziwa, że tak żyli czarni w stanach. Ta książka to nie tylko biografia samej artystki. To żywe świadectwo tego jak wyglądały demokratyczne (podobno) Stany Zjednoczone. Dużo się mówi o tolerancji i rasizmie, ale po latach propagandy są to tylko słowa. Czytając tę książkę można na własnej skórze poczuć żywą grozę nienawiści rasowej. Moim zdaniem jest to pozycja obowiązkowa dla każdego. Niezależnie czy się jest fanem czy nie Billy Holiday.



Ulubieniec tygodnia 




Pisze ten post naprawdę późno i przyznam, że nie mam pomysłu na ulubieńca tygodnia. Więc wpadłam na pomysł, żeby przypomnieć o tegorocznej Oscarowej nocy, która przypada właśnie z niedzieli na poniedziałek. Co prawda to nie będzie polska noc. W tym roku zabrakło mocnych polskich akcentów. No cóż. Jednak w nominacjach znajdzie się parę fajnych tytułów. Ja trzymam kciuki za "La La Land" i "Moonlight". Ten pierwszy ma naprawdę sporę szanse na sukces biorąc pod uwagę ile nominacji otrzymał. Trzymam też kciuki za Denzel'a Washington'a i jego nominacje w kategorii pierwszoplanowa rola męska. Zobaczymy czy Oscary czymś zaskoczą czy okażą się przewidywalne aż do bólu.     
     
   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz