Najcześciej czytane

niedziela, 3 maja 2015

Niedzielny Przegląd Tygodnia - vol. 13

Nadejszła wiekopomna chwila. Hangar zmartwychwstał i już na dobre. Milczałam ponad 2 tyg. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Ostatecznie uporałam się ze wszystkimi problemami związanymi z internetem. Mamy stałe i szybkie złączę. Nic nam nie jest straszne ;) Na Hangarze będą teksty i to regularnie. Mam plan publikować minimum dwa teksty tygodniowo. Można się spodziewać tradycyjnie NPT co niedziele i mniej więcej w środę, czwartek jakiś tekst tematyczny. Za całokształt przerw przepraszam. Były one związane z problemami technicznymi. A jak nie ma neta to nie ma niczego ;) Teraz ruszam z impetem i zapraszam do śledzenia. 

Muzyka tygodnia





Zaczyna się robić ciepło i to pełna parą. Jak wiosna to czas na reggae. A najlepiej na dancehall. Dziś na muzykę tygodnia wybrałam niejaką Spice, a właściwie Grace Hamilton. Artystka urodziła się w Old Braeton na Jamajce. Już w szkole wykazywała się dużym talentem muzycznym. Debiutowała występując na lokalnym festiwalu  Jamaica Cultural Development Commission. Co ciekawe mimo zwycięstw w wielu przeglądach muzycznych Spice chciała zostać księgową. Dziś patrząc na nią ciężko w to uwierzyć. Kiedy dotarło do niej, że to nie księgowość powinna być jej zawodem, zaczęła uczęszczać do Edna Manley School for the Visual and Performing Arts. Jej kariera nabrała tępa po trasie koncertowej w Anglii, w 2002 roku. Dziś już spokojnie można o niej mówić jako o księżniczce dancehallu. Mimo, że w Polsce chyba mało kto o niej słyszał. Mam wrażenie, że tylko zapaleni tancerze  wcześniej czy później docierają do jej kawałków. Szerszej publiczności na świecie skradła serce swoją prostolinijnością i seksapilem. Jest jednocześnie infantylna i słodka, a zarazem odrobinę drapieżna. Choć nie mnie oceniać jej walory fizyczne ;). Jej teksty są mocne, poruszają problemy życia codziennego. Jest czasem kontrowersyjna, dowcipna, czasem liryczna. A najlepiej posłuchajcie sami.







Film tygodnia




Może to dziwnie zabrzmi, ale dopiero ostatnio obejrzałam po raz pierwszy "Dom zły" Wojciecha Smarzowskiego. Zabranie się do tej pozycji zabrało mi całe 6 lat, bo premiera odbyła się 2009 roku. Trochę wstyd, film naprawdę dobry, uhonorowany wieloma nagrodami, no i Smarzowskiego. Twórczość tego reżysera jest mi szczególnie bliska. Nie wiem czemu tyle czasu mi to zajęło. Pamiętam, że w czasie premiery kinowej zaczynałam III kl. LO, na dodatek już pracowałam, no i straszyła matura. Mało wtedy chodziłam do kina. Jakoś też migałam się od oglądania filmu online czy na DVD. Za każdym razem widząc gdzieś zajawki mówiłam "muszę to wreszcie obejrzeć". No i zleciało 6 lat. Tak na samym początku muszę napisać, że po tylu latach oczekiwania spodziewałam się czegoś naprawdę mocnego. Film jest dobry, nawet bardzo, ale czy aż tak mocny jak go reklamowano? Nie do końca. Śmiesznie pisać coś na kształt recenzji filmu tak dobrze znanego i już starego. Nie będę się więc zagłębiać w fabułę. Poznajemy Edwarda Środonia, który z powodów osobistych rozpija się. Jest zootechnikiem, ucieka od nałogu do pracy w jednym z PGRów w Bieszczadach. W ulewny wieczór trafia przez przypadek do domu Dziabasów. Nie jest świadomy, że ta noc zmieni jego życie. Cały film to dwa światy. Obrazy ze wspomnień Środonia sprzed 4 lat, gdy dotarł do domu Dziabasów. Następnie teraźniejszość, gdy w tym samym domu dochodzi do rekonstrukcji wydarzeń przy milicjantach. Nie wiem jak to jest, albo się znieczuliłam, albo za dużo widziałam. Po Smarzowskim spodziewałam się czegoś naprawdę mięsistego. I tej krwi i mięsa mi trochę brakło. Ale źle nie jest. Jak zwykle mamy obraz ponurej Polski. Bohaterów będących jak karaluchy. Walczą o przetrwanie, są brzydcy, niechlujny, prymitywni, rozpici. Wręcz pokuszę się o nadinterpretacje. Obraz rodziny Dziabasów jest jak obraz polaków sprzed tych 30 lat. Kiedy system zniszczył ludzi do szpiku kości. Czas kiedy ludzie patrzyli na siebie wilkiem i robili wszystko by nie utonąć w bagnie rzeczywistości. Nawet jeśli oznaczałoby to utopienie sąsiada, czy nowego pracownika PGRu. Istny amok, który w tym filmie doprowadził do morderstwa najbliższej osoby. I nagle w akcji zapada cisza. Otępienie, co się stało? Do czego doprowadziła zapalczywość i brak człowieczeństwa? Doborowa obsada. Słysząc takie nazwiska jak Topa, Jakubik, Dziędziel, Preis możemy być pewni dobrego kina. Tym, którzy są spóźnieni tak samo jak ja polecam bardzo. Pozycja obowiązkowa. 



Książka tygodnia





Książka tygodnia to pozycja, którą dopadłam za pół darmo w Realu. Smutne, że całkiem fajnie książki spadają tak nisko, że przecenia się je w marketach z 34 zł, na 9.99. Choć prawda, jako konsumentka nie płaczę. Parę groszy więcej zostało w portfelu. No właśnie czy takie pozycje z przecen muszą być złe? Ano nie koniecznie. Pisałam już ostatnio, że w podobny sposób zakupiłam Joannę Chmielewską. Jej nie można zarzucić złego pióra. Natomiast tym razem zakupiłam "Granatową krew" Wiktora Hagena. Poznajemy śledczego Roberta Nemhausera. Co ciekawe jest on ojcem bliźniąt Cyryla i Metodego. Jego życie w stołecznej policji nie należy do najweselszych. Nasz bohater jest zmuszony, oprócz etatu w policji dorabiać jako kucharz. Ten bezsens przerywa morderstwo żony znanego prezentera telewizyjnego. Następnie dochodzi do serii zabójstw, które najprawdopodobniej są ze sobą powiązane. Jak widać chcąc nie chcąc, nie jestem w stanie wyjść z polskich kryminałów. Tak naprawdę "Granatowa krew" to jedna część z całego cyklu powieści, w których głównym bohaterem jest Robert Nemhauser. Forma książki jest bardzo lekka, co pozwala gładko się w nią zatopić. Do tego ciekawa forma opisu czasów PRLu, mimo że cała akcja odbywa się w 2009 roku. Całość jest smaczna i zabawna, a tajemnica morderstw zagmatwana. Nie mamy tu do czynienia z typowym sztampowym kryminałem o ponurym klimacie. Nasz funkcjonariusz może i musi pracować w knajpie, ale to lubi. Zdradza nam np. doskonały przepis na placki ziemniaczane. A ten kto wczyta się w biografię autora wie, że przepis lipny nie jet ;) Takich smaczków jest zdecydowanie więcej. Zbliża się szybkimi krokami lato więc pozycja na pewno dobra do podróży. 


Ulubieniec tygodnia




Ulubieniec też tym razem nietypowy. Tuż przed majowym weekendem odkopałam parę starych gier. A wśród nich odnalazł się cały pakiet The Sims ..... 2. Tak moi mili, nie reklamowana 4, ani nawet powszechna nadal 3. Stara ale jara dwójeczka. Jest ona trochę przestarzała, swoją premierę miała w 2004 roku. Ale czy aż tak archaiczna? 11 lat w świecie gier to kamień milowy, jednak moim zdaniem pozycja całkiem poczciwa. Odpaliłam ją i tak mi zleciał cały długi weekend, na maltretowaniu Simów. Naprawdę śmiesznie jest po tylu latach powrócić do tak kultowej gry. Owszem na topie jest 4, choć to nie to samo. Jak sobie przypnę lata szkolne i szał na 2. I ten chroniczny brak funduszy i złych rodziców nie kupie Ci kolejnej gry :D Ach te wspomnienia. Co ciekawe, kto nie wiedział ten trąba. Bo EA, za pomocą platformy Origin udostępniło całą 2, ze wszystkimi dodatkami. Grę można było pobrać za darmo. Był to chyba okres mniej więcej 2 tygodni przed premierą 4. Dość fajny gesty, mimo że pozycja archiwalna. Ja bym tam była zadowolona gdyby więcej wydawców pobawiło się w takie kapanie.

A tymczasem to tyle. 
Sayo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz