Najcześciej czytane

niedziela, 31 stycznia 2016

Niedzielny Przegląd Tygodnia - vol. 21

Niestety sesja pochłonęła mnie doszczętnie. I przez dobry miesiąc znowu nie napisałam ani słowa. Ale wszystko już pozaliczane w zerówkach. Mogę więc odetchnąć, mam prawie 2 tyg wolnego. Więc szykujcie się na nadrabianie zaległości! 

Muzyka tygodnia 



Przyznam, że w tym tygodniu, ani ogólnie w ostatnim miesiącu nie miałam jakiejś wielkiej muzycznej inspiracji. Chyba jedynym muzycznym impulsem było odkurzenie z mojej płytoteki The Clash. Przez parę dni łajałam bezlitośnie Rock the Casbah. Powala mnie na łopatki zarówno tekst jak i sam teledysk. Dlaczego lubię Clash? Bo to punk rock, jego ikona i klasyka. Bo są w cudownym, najlepszym Brytyjskim klimacie. Wole ich zdecydowanie bardziej od Sex Pistols. Lubiłam zawsze też to, że nie byli do bólu anarchiczni. Reprezentowali zupełnie odmienne poglądy w stosunku do typowych zespołów tamtych lat. Zawsze w muzyce tygodnia robię małą biograficzną notkę zespołu czy muzyka, o którym pisze. Ale czy to jest konieczne w stosunku do The Clash? Są na tym świecie osoby, które by ich nie znały? 9 albumów studyjnych, udział w 6 filmach, album London Calling uznany przez magazyn Rolling Stone najlepszą płytą lat 80. W 2004 roku ten sam magazyn umieścił The Clash na 30 pozycji spośród 100 najważniejszych artystów wszech czasów. A rok wcześniej zespół został wprowadzony do muzeum Rock and Roll Hall of Fame. Sukcesów nie sposób zliczyć. A według mnie najważniejsze w ich twórczości jest jedno. Po prostu chłopaki mieli coś do powiedzenia i to ich teksty były źródłem sukcesów. Trafiali zawsze w punkt, skłaniając do myślenia. Zawsze trafnie komentowali polityczną rzeczywistość. A przy tym wcale nie namawiali do rewolucji. Tylko i wyłącznie do myślenia i buntu, ale racjonalnego. I to było najlepsze, inteligentny punk rock, a nie destrukcyjny i chaotyczny.






Film tygodnia




Jeśli chodzi o film tego tygodnia moja decyzja była jednoznaczna. Z lekkim poślizgiem czasowym obejrzałam ostatnio dokument Amy. Film o początkach kariery Amy Winehouse i niestety o jej tragicznym końcu i śmierci w wieku 27 lat. Doskonale pamiętam kiedy po raz pierwszy usłyszałam Amy Winehouse. Włączyłam MTV i bezmyślnie gapiłam się na teledyski. Aż wpadła mi w oko czarna dziewczyna, śpiewająca In My Bed. Nie miałam pojęcia kto to. Amy wtedy jeszcze nie wygląda tak charakterystycznie jak na późniejszym etapie kariery. Ale to co usłyszałam było tak inne, tak smaczne, tak strasznie stylowo jazzowe, a jednocześnie współczesne. Pierwsza myśl kto to jest? Druga jakim cudem puszcza coś takiego MTV? I tak dokopałam się do jej debiutanckiego albumu Frank. A potem muzycznie było jeszcze lepiej. Niestety życiowo z Amy nie było już tak dobrze. Film pokazuje urywki z jej dzieciństwa i opisuje warunki w jakich Winehouse się wychowywała. Następnie poznajemy jej szybką drogę do kariery. Cały film składa się z prywatnych nagrań. To dość niesamowite jak twórcy dokumentu skrzętnie posklejali wszystkie materiały nagrywane dla zabawy w samochodzie na trasie, z imprez, z żartów jakie Amy sobie urządzała ze znajomymi. Wygląda to tak jakby ona po prostu grała w filmie opisującym jej życie. Całość jest bardzo spójna, prawdziwa i prywatna. Poznajemy Amy jakiej nie znaliśmy. Był moment w którym media ją masakrowały i traktowały niczym nierozgarnięta ćpunkę. Dokument ukazuje ją inaczej, jako mądrą, błyskotliwą, niezwykle wrażliwą. Skrzywdzoną przez dom rodzinny, a potem borykającą się z toksycznym związkiem. Widzimy jak zagubiona odrzucała od siebie przyjaciół, którzy usiłowali jej pomóc i jak w destrukcyjny sposób otaczała się ludźmi, którzy tylko na niej pasożytowali. Dawno nie pamiętam, żeby jakiś dokument mnie tak poruszył. Może to dlatego, że twórczość Amy była mi zawsze bardzo bliska, od samych początków. Na koniec popłakałam się przeokrutnie. Dokumentowi zarzucano subiektywizm. Co niektórzy kręcili nosem, że za bardzo jednoznacznie oskarża ojca piosenkarki o jej śmierć. Jednak myślę, że to zupełnie bez znaczenia. Bo przede wszystkim film ten skupia się na zupełnie innej Amy niż ta którą znamy z mediów.Pokazuje jak bardzo potrafią być samotne osoby sławne. I jak presja potrafi niszczyć. No i w końcu jak bardzo trzeba być wrażliwym, żeby być tak genialnym artystycznie. I jak strasznym nożem obosiecznym okazuje się być taka wrażliwość. Teksty Amy zawsze mnie strasznie poruszały. A po tym dokumencie, wczuwam się w nie jeszcze bardziej. Dopiero znając tę historię, człowiek jest w stanie wyciągnąć najsmutniejsze emocje z tych piosenek. 




Książka tygodnia




Na książkę tygodnia wybrałam MaybellineWilliamsów, czyli twórców jednej z najbardziej znanych marek kosmetycznych. Kupiłam tę książkę bez wcześniejszego rozeznania. Bez czytania żadnych recenzji, czy opinii. Przeczytałam nieskalana obcym zdaniem. Byłam przygotowana na typowy dokument, czy książkę biograficzną. A tu coś zupełnie innego. Powieść tak naprawdę o ludziach, o romansach, o destrukcyjnej mocy dużych pieniędzy. Historia powstania i sukcesu marki to trochę taki idealistyczny American Dream. W powieści sporo romansów, skandali, zemst, celebrytów Hollywoodu. Może jedynym minusem jest to, że niektóre watki rodzinne zaczynają przypominać Mode na sukces. Jednak całość jest smaczna i ciekawa. Jestem niemal pewna, że każda użytkowniczka kosmetyków Maybelline z zaciekawieniem wgryzie się fabułę. Bo i oprócz samych społeczno rodzinnych perypetii, poznajemy również początki marki. Dowiadujemy się jak powstawały pierwsze pomysły i zamysły stworzenia kosmetyków. Jak Tom Williams bawiąc się zestawem małego chemika eksperymentował z formułami. Pozycja może nie jakoś specjalnie wybitna, ale mimo wszystko ciekawa.  
 A i na sam koniec dodam coś właściwie mało znaczącego. Bo w książce liczy się treść, ale ja jednak jestem estetką. Czy wam się podoba ta okładka? Dla mnie jest straszna! I modelka widniejąca na niej, jej makijaż to raczej antyreklama kosmetyków. Pierwsze co rzuciło mi się na oczy to jej fioletowa szminka nałożona na spękane usta. Tu wydawnictwo się średnio postarało. Amerykańskie wydanie jest naprawdę stylowe. A nasze przaśne. Dam obie okładki dla porównania. 





Ulubieniec tygodnia 




Jak już jestem tak w kosmetykach to pobawię się typowy babski blog. I ulubieniec też będzie kosmetyczny. Koleżanka przysłała mi ze stanów 3 szminki? No właśnie zastanawiam się czy to takie szminki. Chodzi mi o matowe produkty do ust made in Jeffree Star. Kolory jakie mam to Celebrity skin, Androgyny i Prom night. No i jestem wniebowzięta. Idealny mat, perfekcyjne krycie, głębokie kolory. Nosi się je bardzo komfortowo, nie czuje efektu ściągnięcia po wyschnięciu. No i coś co dla mnie nie ma wielkiego znaczenia, ale wiem, że dla niektórych to istotna kwestia: są w pełni wegańskie. Raczej nie można ich dostać nigdzie w PL. Na oficjalnej stronie Jeffree'a kosztują 18$ więc nie jest źle. No ale wchodzi jeszcze w grę przesyłka i pewnie jakaś opłata za cło. Ale jeśli tylko będziecie mieć okazje do ich zakupu serio polecam. Ja jestem nimi zachwycona. W ogóle tak sobie myślę, że mało jak na ten moment tego typu produktów w Polsce. Obecnie w USA czy UK są one powszechnie dostępne, a wręcz panuje na nie moda. A u nas tylko kilka produktów tak naprawdę. Ale pożyjemy poczekamy, może za niedługo pojawi się większa oferta matowych płynnych szminek. 



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz