No i znowu zapadłam się pod ziemie na blisko 2 mc. Niestety już tak ze mną bywa. Nie będę chyba nigdy systematyczną blogerką. Ale nie dałam się lenistwu. Hangar zmartwychwstaje po raz kolejny z NPT vol. 23.
Muzyka tygodnia
Muzyka tygodnia
Ostatnio muzycznie sama siebie nie poznaje. Zaczynam się dokopywać do tak niestandardowych dla mnie artystów, że aż sama nie mogę uwierzyć w to czego słucham. Od 2 tyg u mnie z głośników gra ... Christina Aguilera!!! Tak drodzy państwo słucham Kryśki. Nie jest to żadna nowość bo taka prawda, że jeśli cofniemy się jakieś 17 lat wstecz, do czasów kiedy na TOP listach królowały 2 panie: Britney Spears i Christina Aguilera, ja słuchałam namiętnie tej drugiej. Za co dostawałam mocno od starszej siostry, która była oddaną fanką Britney. Ja może trochę dla przekory prosiłam rodziców o płyty Christiny, ale jak czas pokazał to ona trochę lepiej poradziła sobie w show biznesie. A przynajmniej nie dała się zniszczyć tak jak Brit. Plus była zawsze o niebo lepsza wokalnie. Ta niepozorna, malutka blondynka ma aż 4 oktawowy głos. Potrafi nim przeszywać jak mieczem. Może czasem jest zbyt dramatyczna, ale w końcu robi pop, więc musi być z przepychem. Mam co do niej najlepsze wspomnienia. Swoją drogą to ona właśnie debiutowała śpiewając utwór „Reflection” do jednego z moich ulubionych filmów animowanych Disney'a, Mulan. Ma na swoim koncie mnóstwo sukcesów. Z obliczeń wytwórni wynika, że do 2011 r. sprzedała około pięćdziesiąt milionów egzemplarzy swoich płyt. Sześć razy odbierała statuetkę Grammy. A co godne podziwu, jest jedyną artystką poniżej trzydziestego roku życia, którą umieszczono w wśród grona 100 najwybitniejszych wokalistów wszech
czasów, w zestawieniu magazynu Rolling Stone.
A tu mały smaczek występ Christiny Aguilery na pogrzebie Etty James. Ten występ przez wielu został zapamiętany jako skandal pt."co pociekło Christinie po nogach". Jednak warto zamiast na sensacji skupić się na jej kunszcie wokalnym. Ja jak słyszę to wykonanie At last mam ciary na całym ciele.
Film tygodnia
Na film tygodnia wybrałam pozycje, która bardzo kojarzy mi się z moim tragicznie zmarłym wykładowcą. Pamiętam jak opowiadał nam o nim, jak szczegółowo go analizowaliśmy na zajęciach. Jakoś odruchowo po smutnej wiadomości, o jego śmierci obejrzałam po raz kolejny "Biegnij Lola, biegnij" w reżyserii Tom'a Tykwer'a. Fabuła jest tu dość banalna. Niejaki Manni gubi pieniądze, które miał przekazać szefowi mafii. Boss daje mu tylko 20 minut na oddanie całej kwoty. Manni musi zdobyć 100 tysięcy marek w ekstremalnie krótkim czasie. Prosi o pomoc
swoją dziewczynę Lolę, która tak się składa, że jest córką dyrektora banku. Dlaczego ta pozycja jest tak ciekawa? Jak na owe czasy, rok 1998 był to film bardzo nowatorski. To swego rodzaju kolaż gatunkowy. Jest tu trochę filmu sensacyjnego, obyczajowego, melodramatu, komedii. Sam montaż jest niesamowity. To obrazy posklejane jak teledysk. Szybkie, urwane ujęcia, przemyślana dynamika, elementy animacyjne. Film podzielony jest na 3 biegi tytułowej Loli. Za każdym razem widzimy ten sam przebieg wydarzeń, ale zakończony innym finałem. W samym filmie zakamuflowano mnóstwo symbolicznych elementów. Nieustanie przewija się wszędzie liczba 20. Postać niewidomej kobiety to symboliczna wyrocznia. Pojawiają się czytelne watki moralizatorskie, o których wolałabym nie pisać, żeby nie zepsuć filmu, tym którzy jeszcze go nie widzieli. Przewija się też teoria efektu motyla. Działania bohaterów mają swoje jednoznaczne skutki, które dokładnie widać po zestawieniu 3 różnych scenariuszy tego samego wydarzenia. Niektórzy też uważają, że film ma znamiona gry komputerowej. Mamy tu 3 różne warianty, bohaterowie posiadają jakby 3 życia. Więc jak widzicie ten film nie powala fabułą. Nie jest to pozycja od tak do oglądania na nudny wieczór. Gdy podejdzie się do niego od strony technicznej człowiek zaczyna rozumieć istotę kunsztu filmowego. Dziś może on nie robić na widzu aż takiego wrażenia, ale pod koniec lat 90 był to innowacyjny projekt. Z ciekawostek napisze wam jeszcze, że w USA film zarobił ok. 7,2 mln dolarów. Natomiast koszt
jego produkcji wyniósł ok. 3,5 mln marek niemieckich.
Książka tygodnia
Ostatnio przez przypadek dopadłam w księgarni "Wielki Liberace" autorstwa Scott'a Thorson'a. Już kiedyś pisałam wam o filmie dokładnie o tym samym tytule. Jak czytamy w opisie książki "Władzio Valentino z matki Polki i ojca Włocha. Grał Chopina i miał być drugim Lisztem. Liberace został za radą Paderewskiego.
„Książę przepychu” na scenie błyszczał jak skrzynia diamentów, poza nią
skrzętnie ukrywał swój homoseksualizm. Prawda o jego życiu prywatnym
zabiłaby gospodynie domowe piszczące z zachwytu na jego występach." I dokładnie o tym jest ta pozycja. Co ciekawe jej autor Scott Thorson to kochanek wielkiego Liberace i jednocześnie tragiczna ofiara ekscentryzmu artysty. Powiem, że podeszłam do tej książki z dystansem. Widać w niej dużo miłości ze strony Thorson'a, ale też mnóstwo żalu i pretensji. Zresztą Scott marnie skończył po śmierci swojego znanego kochanka. Zaczął mieć problemy z mafią i pogłębił się jego problem z narkotykami. Ponadto nie miał pieniędzy. Managerowie Liberace po prostu wykluczyli go z życia gwiazdy, chcąc podtrzymać dobre imię legendy. Choć już wtedy do opinii publicznej docierały informacje, że artysta najprawdopodobniej zmarł w wyniku wirusów i obniżenia odporności spowodowanych HIV. Jest to ciekawa pozycja dla osób zafascynowanych postacią Liberace. Dodatkowych smaczków dodaje intymne powiązanie autora z bohaterem książki. Chyba każdy czytając o prywatnych losach Liberace zastanawia się gdzie stoi granica moralności zarówno gwiazdora jak i samego Thorsona. Z jednej strony rozumiemy i usprawiedliwiamy skrzywdzonego kochanka. Z drugiej mamy na uwadze, że książka ukazała się po śmierci Liberace niejako obnażając te elementy jego życia, które skrzętnie latami ukrywał i nie chciał ich ujawnienia.
Ulubieniec tygodnia
Autor zdjęcia: Pörrö
Sezon rowerowy rozpoczęty. Dawno nie jeździła na rowerze. Wręcz miałam jakiś długoletni odrzut. Był on chyba spowodowany tym, że miałam w domu ojca kolarza dla którego nie istniało rekreacyjne jeżdżenie na rowerze. Chciał ze mnie zrobić profesjonalnego kolarza i tak na długie lata zniechęcił mnie do tej formy aktywności. W tym roku dałam się namówić przyjaciółce na zakup roweru. I dzielnie pedałuje z rana na uczelnie, z uczelni do pracy, a potem do domu. W weekendy nawet wybieram się na dłuższe wyprawy. I genialnie odpoczywam psychicznie. Jeszcze mi dużo brakuje żeby zostać zapalona cyklistką ale połknęłam bakcyla. No i jest to genialna forma transportu. Dla notorycznego spóźniaka jak ja, o wiele lepsza niż spacery piechotą. Z drugiej strony tańsza i zdrowsza niż auto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz